Jak żyć i nie poddać się modzie na kupowanie followersów


Dzisiaj będzie mało książkowo, jednak dawno nie narzekałam w internecie, więc chyba czas nadrobić braki.
Zacznijmy od tego, że nie posiadam jakiegoś profesjonalnego i dobrze zaplanowanego profilu na Instagramie. Coś dodaję, coś tam piszę i ogólnie chyba głównie poznaję ciekawych ludzi. Poprawiłam też trochę umiejętności fotograficzne, ale tu również szału nie ma. W każdym razie, tak sobie jestem i mam swoich trzech tysięcy obserwatorów i chyba całkiem nieźle się razem dogadujemy.

Mimo, że wielkim influencerom nie dorastam do pięt, to denerwuje mnie niemiłosiernie to, co się dzieje. Jednak będę mówić w imieniu bookstagrama, bo tutaj mam dowody i wiem, że nie piszę rzeczy wyssanych z palca.

Chodzi oczywiście o kupowanie followersów. Temat ostatnio głośny ze względu na polskich celebrytów, jednak naszej małej książkowej społeczności na Instagramie również on dotyczy. Bo wyobraźcie sobie moi kochani, że to się dzieje. Mniej lub bardziej widocznie, ale kontom książkowym zdarza się kupować followersów czy lajki. Co ciekawsze, jest to w wielu przypadkach dość widocznie i w sumie wszyscy o tym wiedzą. Czasami jakość osób obserwujących widać na pierwszy rzut oka (kiedy posiadasz dziesięć tysięcy obserwujących, to ile byś nie narzekała na algorytmy, i tak pod zdjęciami musisz mieć więcej niż 150 serduszek), inne konta da się sprawdzić, a przy kolejnych widzimy jak z dnia na dzień zyskują kilka tysięcy nowych fanów.

Przede wszystkim możemy mówić tu o oszukiwaniu swoich polskich, realnych obserwatorów lub po prostu zachowywaniu się jak człowiek. Jednak bądźmy szczerzy, sprawa się tu rozchodzi głównie o współprace. Jak z wydawnictwami raczej barterowo można spokojnie współpracować od dwóch tysięcy obserwujących, tak przy 10, 20 tysiącach nie zdziwiłabym się, gdyby przy różnych okazjach pojawiała się inna forma zapłaty. Możemy pytać czemu nikt nie sprawdza jakości kont, czemu nie ma jakiejś selekcji. Tu są tylko przypuszczenia, ponieważ mało kto się pochwali, że wziął zapłatę za recenzję i udostępnione zdjecie. Jednak na profilu śmiało można zauważyć nowy zegarek, sukienkę, skarpetki i inne cuda mniej lub bardziej połączone z książkami. Wtedy oglądamy te zdjęcia i zaciskamy zęby. Z zazdrości? Owszem. Jednak głównie z głupoty firm, które nie sprawdzają osoby, z którą współpracują.

I tak żyjemy sobie w bądź co bądź dość małej społeczności, w której każdy wie, że ta czy tamta osoba nie do końca zdobyła w normalny sposób swoich obserwujących. Małe konta nie mogą się odezwać, bo zostaną zmieszane z błotem przez “giganta”. Duże konta nie tykają tematu przez zły PR i brak powodów. I tak sobie żyjemy w tym fałszu i zastanawiamy się czemu nic z tym nie zrobimy. Kolejna drama? Przecież wszyscy mają ich dosyć. Uświadomienie reklamodawców? Pewnie tylko zepsujemy sobie kontakt. Napisanie do tej osoby? Zignoruje. Więc prowadzisz miesiące to swoje konto, które jest twoim małym dzieckiem. Przeznaczasz czas, energię, a i tak będziesz na samym końcu łańcucha pokarmowego. Możemy sobie wmawiać, że nas to nie obchodzi, bo robimy to z pasji. Każdy nas zaczynał z pasji, ale przecież to nie znaczy, że na pasji nie można w jakiś sposób korzystać. Jednak po co doskonalić umiejętności, skoro można wydać kilka stów i stworzyć konto marzeń. 

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że patrząc na osoby, które robią te cuda i zdobywają sztuczną widownię, zastanawiasz się, czemu samemu tego nie zrobić. Nadal masz swój ukochany profil prowadzony z pasji, ale kilka dodatkowych tysięcy przyciągnie setki nowych realnych obserwatorów. Do tego ty, przy tragicznych algorytmach Instagrama, w końcu będziesz czuł, że robisz coś co trafia do ludzi. Koniec końców wiesz, że to złe i z okropną myślą z tyłu głowy masz nadzieję, że w końcu ktoś wyjawi prawdę o kontach z tysiącami nieistniejących followersów. Jednak nadal te myśli są i naprawdę ciężko się ich pozbyć. (Tak, przyznałam się do nich publicznie, więc teraz nie mogę tego zrobić choćby nie wiem jak mnie kusiło.)